Miasto, moja miłość
Jestem miejskim stworzeniem. Przyzwyczajonym do miejskich wygód, miejskiej infrastruktury. Kiedy przyszło mi wyprowadzić się na wieś miałam skończone 29 lat i bałam się, jak to będzie. Ta moja wioska to nie taka typowa, nieco zapyziała, wieś niczym z powieści z przełomu XIX i XX wieku. Nie ma krów ani koni, a co za tym idzie tego typowego wiejskiego smrodu. Kilka osób ma kury, niektórzy psy i koty w obejściu,, jeden sąsiad kozy, inny kuca. Tyle ze wsi. No i brak chodników, przyjeżdżająca co jakiś czas szambiarka (którą, ponoć z poznańska, nazywamy glutpompą) i to właściwie tyle. Są za to: wielkie centrum handlowe, Cinema City, drogi szybkiego ruchu. A w sąsiedniej wsi szkoły, przedszkola, urząd gminy, kościół, przychodnia, dom kultury, centrum sportu z dużym basenem.
Przyzwyczaiłam się. Nie powiem, że tę naszą wieś kocham, bo to przesada. Ale doceniam przyrodę, stawy, rezerwat przyrody, który mam kilka minut od domu. Moja wieś ma wiele minusów, ale ma i mnóstwo plusów. Naprawdę dobrze mi się tu mieszka (choć mogłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy w końcu doczekali się chodnika). Czy tęsknię za miastem? Oczywiście. O tej właśnie tęsknocie chciałam dzisiaj napisać.
Niedawno czytałam świetną książkę (dużo takich ostatnio, mam prawdziwe szczęście) zatytułowaną "Plac Konstytucji". To historia Polski i polskich rodzin oczami budowniczych i mieszkańców MDMu w Warszawie. Lekturę czytało mi się znakomicie, ale o tym będziecie mogli wkrótce poczytać na Dune Fairytales, lektura jednak zaowocowała nasileniem się tęsknoty za miastem. Tym bardziej, że okolice Placu Konstytucji są mi dobrze znane, w czasach studenckich mnóstwo weekendów spędzałam mieszkając w jednym z budynków MDMu właśnie. Zakończyło się bardzo piękną i sentymentalną podróżą... do przeszłości mojej, miasta, i w głąb siebie.
Od lat już nie jeździłam komunikacją miejską, więc od początku wycieczka była ciekawym doświadczeniem. Warszawskie tramwaje nie są specjalnie ciekawym miejscem, ale przynajmniej bez problemów dotarłam do początku wyznaczonej trasy, czyli do Placu Politechniki. Nie sposób było nie poczuć emocji, kiedy stałam przed tym gmachem i od razu przed oczami widziałam sceny z jednego z moich ukochanych (a może nawet ukochanego) seriali, czyli "Domu".
Stamtąd już przemierzałam Warszawę pieszo. Tymi ścieżkami, które wcześniej sobie zaplanowałam, tymi, które pamiętałam sprzed lat i takimi, na jakie mnie poniosło. Bo gdy miałam do wyboru, dwie to na ogół padało na tę dłuższą i trochę podążałam nie do końca tam, gdzie pierwotnie zaplanowałam. Cóż, cieszę się z tego bardzo.
Pierwszym punktem po Politechnice był Plac Zbawiciela i znajdujący się tam kościół. Byłam w nim ostatnio jakieś 15 lat temu. Nie spodziewałam się, że spotkam w nim... świętą Joannę Berettę Mollę, jedną z moich ulubionych świętych. To było wyjątkowe spotkanie, w czasie którego poprosiłam ją o czuwanie nad naszą rodziną. A i cały kościół, choć remontowany, piękny i zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Sam Plac Konstytucji taki, jaki zapamiętałam z czasów młodości. I właściwie nadal taki, jak opisany w książce. Przybrudzony już, jeździ wokół niego więcej samochodów, ale niewiele zmienił się od czasu pobudowania. Nadal czuć w nim socrealistyczną architekturę, taki powiew dawnych czasów, za którymi niektórzy tęsknią, a o których inni woleliby już dawno zapomnieć.
Wędrówki po okolicznych uliczkach, lody na patyku, prażące słońce, ja w długiej sukni i słomkowym kapeluszu. Powiew miejskiego powietrza. klaksony, spaliny, jakieś kebaby, mnóstw sklepów. Miejski zgiełk. Idealnie. Trochę się zawiodłam, opisywaną w książce z takim sentymentem, Aleją Róż, za to zawędrowałam przy okazji do Parku Ujazdowskiego i nim jestem całkowicie zauroczona.
Chciałam jeszcze koniecznie dojść do Placu Trzech Krzyży i do znajdującego się tam kościoła świętego Aleksandra, co mi się udało i ten również zrobił na mnie wielkie wrażenie. I ta cisza, której się tam nie spodziewałam. Poczytałam sobie również historię gmachu, która jest bardzo ciekawa. Zapoznajcie się z nią.
Dalsze wędrówki zaprowadziły mnie już aż pod sam Pałac Kultury, szłam sobie Marszałkowską i było mi tak błogo, jakbym znów miała dwadzieścia lat, studiowała i nie miała właściwie żadnych problemów (tzn. takich, których dzisiaj uważam za problemy, a które kiedyś urastały do miana życiowych tragedii).
Poniżej kilka zdjęć z wycieczki (wszystkie mojego autorstwa). Polecam każdemu takie wędrówki w swoją własną przeszłość. Czy to po mieście, czy po wsi. Takie bliskie sercu. Kojące. Wywołujące łzy wzruszenia, zaskakujące zmianami, przypominające dni, które z perspektywy różnych doświadczeń wydają się bardziej różowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz